30 października 2013

Pokazowa werbena, czyli jak robimy sadzonki

Straszy przymrozkami, więc pobiegłam ratować to, co jeszcze mogłam, a że najbardziej zależy mi na werbenach patagońskich, przycinając je do samej ziemi (wątpię czy odbiją, ale nic nie zaszkodzi mieć nadzieję) porobiłam sporo sadzonek. Już się boję, co będzie, jak zaczną wszystkie bujać z braku światła i wyciągać się niemożebnie. Sposób jest jeden - trzeba obcinać przyrosty na kilka centymetrów, a obcięte końcówki znowu wsadzać w ziemie i mamy kolejne sadzonki. 
Ale od początku. 
Teoretycznie wydawałoby się, że sadzonkowanie nie jest trudne. Dla tych, co robią to jednak po raz pierwszy - mała obrazkowa podpowiedź: 
Na sadzonki wybieramy młode pędy najczęściej wybijające z kątów liściowych. Nie powinny mieć pąków kwiatowych. Jeśli je mają, należy je po prostu usunąć. Jak widać na powyższym zdjęciu, mają różne długości, bo przecież w naturze nikt z linijką nie chodzi. Najważniejsze, by każda z sadzonek miała po 2-3 węzły, kolanka, czyli miejsca, z których wyrastają liście. Z tych miejsc też najszybciej wyrosną też korzenie. Dlatego to takie ważne.
Usuwamy teraz dolne liście. Można je oberwać, ale żeby nie skaleczyć łodyżki, można też je obciąć ostrymi nożyczkami czy nożykiem.
Teraz wkładamy je do doniczek z lekką ziemią (dodajemy po prostu trochę piasku do ziemi ogrodowej, można też kupić specjalną mieszkankę do sadzonkowania). Dziurki na łodyżki najlepiej robić patykiem czy palcem, by nie uszkodzić delikatnych sadzonek. Wsadzamy je tak głęboko, by co najmniej dwa kolanka były pod ziemią.
Teraz podlewamy i dbamy, by ziemia była stale wilgotna. I gotowe!

27 października 2013

Brody - seminarium parkowe

To był wyjazd od dawna planowany, ale w przeddzień miałam małego lenia. Przyznaję się. Bo w końcu wiedziałam, że przez dwa dni będę harować wycinając, kopiąc, wyrywając, paląc itp. Nie, nie wybierałam się na wojnę, a może jednak trochę to i wojna była. Wojna z zapuszczeniem, do jakiego dopuściliśmy się my, Polacy, wobec poniemieckiego dziedzictwa, które zastaliśmy na tych ziemiach po II wojnie światowej. Tak górnolotnie trochę brzmi, a przyziemniej bardziej - zapuściliśmy wiele wspaniałych miejsc, które teraz z wielkim wysiłkiem i fizycznym, organizacyjnym i finansowym oczywiście staramy się przywrócić do jako takiego użytkowania.
Jednym z takich miejsc są Brody z pałacem i pięknym parkiem przypałacowym. Przez blisko 70 lat pałac popadał w ruinę, a park dziczał, zarastał. Prowadzone kiedyś wprawną ręką ogrodnika drzewa i krzewy wybujały tracąc swój czar. Pojawił się wreszcie odpowiedni człowiek - Claudius Wecke (wtedy jeszcze student z Cottbus, a dziś główny ogrodnik w parku Branitz) i podatny grunt w osobach ówczesnych włodarzy gminy. I zaczęło się... Do Brodów zaczęli zjeżdżać wolontariusze z Niemiec i Polski, by razem przywracać parkowi jego dawną świetność. Tak rozpoczęła się idea Seminariów Parkowych. W tym roku odbyły się one po raz czwarty. Efekty prac już widać. Z gąszczu zarośli wyłaniają się barokowe boskiety, salony ogrodowe, polanki z ciekawymi okazami drzew i krzewów. Pojawiają się na nowo odkrywane ścieżki, dróżki, mostki, zakamarki.
W miniony weekend 200 wolontariuszy z łopatami, szpadlami, grabiami, sekatorami ponownie ruszyło w teren. - Bardzo dużo udało się zrobić. Więcej niż planowaliśmy - mówił ochrypłym głosem Claudius Wecke na zakończenie dwóch dni prac.
Nikt się bowiem nie oszczędzał. Piły warczały, grabie i sekatory błyskały w słońcu, dym ognisk gryzł przysłaniał momentami monumentalny pałac, który zresztą też zaczął nowy etap swego bytowania - remontowany jest dach, a plany są o wiele śmielsze niż zabezpieczenie ruiny.

Na seminarium byłam po raz drugi. Miło było zobaczyć znajome twarze, które, chociaż widziane tylko raz, wryły się w pamięć z ogromną sympatią. Pojawiło się też sporo nowych osób, jak chociażby małżeństwo z Wrocławia, z którymi pracowaliśmy w grupie. - Urodziłam się w Brodach, potem wyjechaliśmy do Wrocławia, ale wakacje spędzałam tutaj. Mam ogromny sentyment do tego miejsca. Przyjechaliśmy z bratem i rodzinami, by też tu podziałać. To świetna inicjatywa - opowiadała wrocławianka.
Wróciłam zadowolona. Bardzo. Pojadę znów.

22 października 2013

Jesiennie, niezmiennie, a może zmiennie?

Było bardzo ciepło, chociaż już jesiennie. Złoto, chociaż za oknem mżyło. Wesoło mimo szarugi. Akumulatory naładowane na dłuuuugo. A to za sprawą jesiennego spotkania w bibliotece im. Norwida, a dokładniej w Klubie Mam działającym przy oddziale dziecięcym, gdzie razem z dziećmi i ich rodzicami odkrywaliśmy uroki jesieni.
Foto: Klub Mam
Dzieci najpierw przygotowały dla siebie jesienne korony zdobiąc je darami natury (dostępnymi o tej porze roku). Poszły  w ruch liście, patyki, kasztany, żołędzie. Rodzice też nie odpuścili okazji, by trochę porządzić:). A potem szukaliśmy dźwięków jesieni zastanawiając się, jak brzmi orzech spadający na trawę, a jak pestki słonecznika? Aby lepiej to usłyszeć, zrobiliśmy jesienne instrumenty muzyczne z ozdobionych różnorodnie papierowych rolek różnych gabarytów. A w środku? czym jesień bogata! Groch, fasolka, żołędzie, kasztany, słonecznik, orzechy... Dźwięków mnóstwo.
Kolorowe instrumenty, korony na głowach i wesoły jesienny orszak był gotowy. Teraz już jesienne szarugi i smutki nam niestraszne! Dziękuję wszystkim za piękny, wesoły i inspirujący czas.
Więcej zdjęć tutaj.

15 października 2013

Sadzonkami jesień się zaczyna...

I po raz kolejny rankiem mąż mój szanowny musiał skrobać szyby samochodu. No cóż, wieczorki, noce i poranki chłodne są, rześkie - powiedziałabym. Kupiłam sobie już nawet śniegowce (!) do prac w ogrodzie, bo mi marzną bardzo stopy w kaloszach, nawet gdy skarpety narciarskie podkradane mężulkowi ubieram. 
Zimne stopy to tez sygnał, że czas najwyższy zająć się ciepłolubnymi roślinami. 
Nie wszystkie rośliny uda się nam przechować w ogrodzie w stanie niemal nienaruszonym przez niskie temperatury. Cześć z nich, jak sama nazwa wskazuje, wytrzymują tylko jeden sezon. A mróz je zabija. Chyba że... je przeniesiemy do ciepłych pomieszczeń. Może to być szklarnia, oświetlona piwnica, garaż. Ja nie mam takich warunków. Jedyne, którymi mogę roślinom zaproponować, to miejsce na parapecie albo podłodze przy oknie. 
Nie mam u siebie oleandrów, cytryn i takich tam innych, ale dalie już mi ścięło na amen, begonie też poszły do kosza, komarzyce, koleusy. Ale zabezpieczyłam się zawczasu i tym, którzy jeszcze tego nie zrobili, radzę, by uczynili to jak najszybciej. A chodzi o pobranie sadzonek. 
Mając w pamięci ubiegłoroczne zastawione okna z wybujałymi roślinami, w tym roku wzięłam szczepki tylko z tych, na których mi zależy najbardziej: werbeny patagońskiej, koleusów, goździków. Ale na próbę mam tez kilka sadzonek lantany i wilca. 
Co jeszcze można sadzonkować? Niecierpki, fuksje, werbeny... Można też wykopać całą roślinę, wsadzić do donicy i spróbować przenieść do domu, by przezimowała i szczepki wziąć wiosną. 
Przenosząc rośliny do domu trzeba jednak dokładnie je obejrzeć, czy przypadkiem nie wznosimy sobie też jakiegoś grzyba czy robaczków. U mnie na tarasowej kapuście ozdobnej zaroiło się od mączlików, więc teraz muszę baaardzo uważać, by ich nie zaprosić do domu.  
Zatem manufaktura pełną gębą. 
A może i pelargonię wezmę, bo pięknie teraz rozkwitła...

14 października 2013

Kasztany, kasztany, lecą z nieba...

No niby lecą, ale żeby coś uzbierać, trzeba się na prawdę natrudzić. Ale od początku.
U Marty w przedszkolu jak co jesień zbierane są kasztany z myślą, by je potem sprzedać (chyba Lasy Państwowe je skupują dla zwierzyny leśnej, nie wiem na pewno). W ub. r. uzbierało się kasztanów za kilkaset złotych i każda grupa dostała nowe zabawki. Pomysł zatem fajny, bo rodzinny ruch na świeżym powietrzu i przy okazji pożyteczny, bo dzieci uczą się, że za wysiłek jest zapłata, a za nią można kupić fajne rzeczy. Reasumując - my też mieliśmy w tym procesie swój udział pod postacią pełnej torby kasztanów uzbieranych w Starym Młynie w Brzeźnicy podczas niedzielnej wycieczki.
No i myślałam, że tym razem pójdzie równie gładko i szybko. Nie żebym nie lubiła kasztanowego zbierania, ale po prostu chciałam się wykazać i już. A potem już tylko nieprzymuszona, a uwielbiana przyjemność przekładania kasztanów w dłoni.
Pierwsze podejście - Nowa Sól. Wiedziałam, że nad Odrą rośnie szpaler wielkich kasztanowców (nie kasztanów, bo kasztany rodzą jadalne owoce sprzedawane m. in. na Placu Pigalle, nasze kasztany to owoce kasztanowców).
Była zatem wizyta w Parku Krasnala i spacer na promenadę. Ale, że Marta chciała jeszcze pobawić się na placu zabaw, kasztany zostawiliśmy na później. Później okazało się za późno. Otóż uzbrojeni w torbę podchodzimy pod drzewa, a tam już spora grupa ludzi z wiadrami i koszykami. Nagle drzewo się zatrzęsło i posypał się grad kasztanów. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Wtedy zauważyłam drabinę. Jeden pan wspinał się po gałęziach i nimi trząsł, a reszta zbierała opadnięte kasztany. To była szeroko zakrojona i zorganizowana akcja. Trudno było się dołączyć, bo "trzęsienie" odbywało się już na ostatnim kasztanowcu, więc przepychać się nie zamierzaliśmy. Tym bardziej, że grupa tez miała swój cel - dzieci wraz z rodzicami zbierali kasztany, by zapłacić za wycieczkę szkolną. Czyli nie tylko nasze przedszkole wpadło na pomysł zarobkowania na jesiennych kulkach. Marta pozbierała tylko kilka kasztanów do zabawy i poszliśmy sobie.
Kolejne podejście - ostatnia sobota, Łagów. O tym, że buków, i to najładniejszych, jest tam pod dostatkiem, to wiedziałam. Myślałam jednak, że jakiś kasztanowiec też się tam znajdzie. Znalazł się, a raczej my go znaleźliśmy już w ostatnich minutach pobytu. Nieduży, zmarnowany od szrotówka, kasztanów pod nim niewiele, ale trochę się uzbierało.

Podobnie malutko kasztanów było na Wagmostawie i w parku. Hmmm. Poszukiwania trwają do końca października.

12 października 2013

Jesiennie...

Jesień dziś do mnie przyszła. Zapowiadała się od kilku dni wahaniem nastrojów (jednego dnia wszystkich opieprzałam, a następnego totalnie nic mi się nie chciało, nawet pogrzebać w ogrodzie), odczuwalnie namacalnym chłodem (gęsia skórka na całym ciele mimo dwóch swetrów, grubych skarpet i rajstop, a w domu 21,5 stopnia, jak bozia przykazała:) i podjadaniem wszystkiego słodkiego, co tylko w szafkach znalazłam. I były to nie tylko jabłka...
 A dziś przyszła odmieniona, słońcem pokolorowana, liśćmi bukowymi, klonowymi i kasztanami. Nie chciało się nam wyruszyć z domu, bo zimno, wieje i deszcz siąpi (tradycyjne, choć nie do końca odpowiadające rzeczywistości tłumaczenie). Ale udało się. Dojechaliśmy do Łagowa. Było pięknie, spokojnie, historycznie (Marta stwierdziła, że ona by chyba jednak nie chciała być księżniczką siedzącą w wieży), przyrodniczo (Marta sama !!!!! rozpoznała w pozbieranej stercie liści liść klonu! - oj byłam duuuumna), trochę niebezpiecznie (zaatakowały nas łabędzie, gdy siedzieliśmy na drewnianym pomoście bez jedzenia dla nich), no i smakowicie (tradycyjnie polecam szczawiową z jajkiem w Defce :)

To był potrzebny mi czas. I każdemu takiej chwili życzę.

Zajrzyj również tutaj:

Naturalny ogród dla wszystkich

Ogrody naturalne to miejsca przyjazne nam ludziom. A jeśli są rzeczywiście przyjazne nam, to i innym stworzeniom. Niestety trudno za przyja...