Gdy odwiedziła mnie znajoma, która ma ogród z tych "poukładanych", czyli faliste rabaty dookoła, tuje, kilka różaneczników, magnolia i róże, to przyznaję, było mi nawet trochę wstyd za mój niepoukładany ogród, który wtedy gdzieniegdzie zaledwie kusił kolorem. Bo przecież ogrodnictwo to nie tylko moja pasja, ale i zawód. Wychodziło na to, że potwierdzam porzekadło, jakoby szewc bez butów chodzi.
A dziś wstyd mi za siebie, że się wtedy wstydziłam, nie wierzyłam w potencjał mojego ogrodu i swojego nań pomysłu. Bo zawsze uwielbiałam byliny, kwitnące, zmieniające się z każdym tygodniem rabaty, zaskakujące mieszanki kolorów i odcieni. Wszystko uzupełniane roślinami jednorocznymi, które sieję sama lub same się już rozsiewają. Co roku w innych konfiguracjach. Ogród wtedy żyje. I taki ogród właśnie kocham.
Jeszcze kilka tygodni temu było tu łysawo, teraz jest cieszący me oko busz:)
Zbliżenie na różnorodność kolorów. To zasługa krzewów, ale bez bylin po miesiącu byłyby nudne...
Niezapominajki ustępują pola krzewuszce, kokoryczce, a wkrótce irysom, potem tawułkom, potem rodgersji, potem hortensji.... cały czas zmiany, zmiany.
No i trawy, moje faworytki. Nie zawodzą, oj nie!
Wiele osób więc mając wydać tyle samo za bylinę i za krzew, wybiera to drugie. Bo widać. A przecież nic nie pokona bylin w tempie wzrostu. W ciągu roku potrafią rozrosnąć się w pokaźne kępy kolorowych kwiatów, o których większość krzewów tylko pomarzyć może. A i wzrostowo niektóre byliny na głowę biją krzewinki i spokojnie mogą robić "za tło".
Żeby było wszystko jasne - nie jestem przeciwniczka krzewów, wręcz przeciwnie. Ale między nimi warto posadzić choć kilka bylin, które za odrobinę wody i słońca odwdzięczą się nam przepięknie. Obiecuję!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz