Czyściłam ostatnio zapchany folder ze starymi zdjęciami. I
znalazłam te z wakacji sprzed, ech, nawet nie pamiętam ilu lat. Na pewno wielu.
Otworzyłam więc butelkę wina (francuskiego) i zaczęłam wspominać – wakacje na
Lazurowym Wybrzeżu.
Co mi się od razu rzuciło w
oczy oglądając te zdjęcia? Zieleń. To już chyba zboczenie, ale zobaczcie sami
jak w regionach, gdzie na prawdę o wodę baaaardzo trudno, radzą sobie rośliny i
ludzie. Dla mnie największą tajemnicą jest, jak to się dzieje, że w tak
trudnych warunkach (ostre słonce, mało opadów, silne wysuszające wiatry) miasta
i miasteczka są takie zielone.
Na pierwszy rzut - Grimaud. Zaciągnęli nas tu znajomi,
którzy kilkanaście lat temu jeszcze jako studenci pracowali w tutejszych winnicach
podczas wakacji. Winnice wszędzie, co kilka kilometrów sklepiki z degustacją
wina prosto z beczki. Ale nie to mnie urzeka dziś patrząc na zdjęcia. Stare
Grimaud z królującymi ponad wszystkim ruinami zamku Grimaldich uchodzi za
najbardziej ukwiecone miasteczko na południu Francji, a może i całej Francji. Oszałamiający
zapach oleandrów, lantany (ich gąszcz na zdjęciu poniżej), oliwek i różowe ściany bugenwilli, okwiecone
balkony, pnącza wyrastające ze szczelin między kamieniami, rośliny w dzbanach, donicach,
misach dosłownie wszędzie.
Najbardziej jednak zaimponowały mi drzewa. Nie wiem,
jak one tutaj dają sobie radę, ale platan na środku wybrukowanego placyku na
prawdę wyglądał imponująco. Z błogością zaszyliśmy się w gąszczu wąziutkich
uliczek.
St-Tropez (zdjęcie poniżej) rozczarowuje, ogromnie i pod każdym względem. Szkoda nawet pisać. Honor miasta
ratowali jedynie gracze w boule w parku platanowym, emocje widzów i skupienie
rzucających kule, którego nie zrozumieją laicy i w dodatku nie-Francuzi, w
końcu to ich gra narodowa. Zwróćcie jednak uwagę, gdzie gra się odbywa: w
platanowym parku. Wszędzie piach, a drzewa rosną i doskonale sobie radzą. No i,
co najważniejsze, dają cień mieszkańcom. Tak niezbędny w tamtejszym klimacie.
No i symbol tego, jak trudność
przekuć w sukces. Między Niceą a Monaco (ok. 10 km na wschód od Nicei) jest mała perełka – Éze z ogrodem kaktusów i sukulentów. Éze jest jednym z najciekawszych i najlepiej odrestaurowanych przykładów tzw.
villages perchés czyli „wiosek na grzędzie”. To często malutkie wioski czy
miasteczka niedaleko wybrzeża, ale za to wysoko górach, w trudno dostępnych
miejscach.
Éze ma uliczki tak ciasne, że domki są wręcz wmurowane w skały, a
miejscami i tak trudno się minąć dwóm osobom. Na parterach swoich domków ludzie
mają sklepiki, kramy, miniaturowe kawiarenki, a na piętrach mieszkają. Na samym
szczycie w ruinach XIV-wiecznego zamku założono ogród kaktusowy (Jardin
Éxotik).
Wąska ścieżka wije się wśród kaktusów i sukulentów, które onieśmielają
wielkością, pięknem i wytrzymałością. Nie jestem wielbicielką gruboszowatych i
kolczastych roślin, ale to miejsce mnie urzekło właśnie tym, ze jest, że ktoś
kiedyś pomyślał, że na szczycie góry można założyć ogród. Że też w Zielonej
Górze takie pomysły się nie zdarzają, przynajmniej nie w ostatnich dziesięcioleciach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz