Bo ja, proszę Państwa, przetworów ogólnie nie robię. Przetworów w sensie ogórków, korniszonów, papryk, sałatek mieszanych na kwaśno, ostro czy w musztardowej zalewie. Grzyby marynowane robiłam raz (śmierdziało potem octem przez trzy dni w domu). W ub. r. marynował je mąż. Też śmierdziało, ale cóż. Smakowały mu potem bardzo, chwalił się nimi przy każdej okazji i zapowiada, że w tym roku zrobi więcej. Oby przy jednym śmierdzeniu.
Ja lubuję się w dżemach. Słodka jestem od zawsze, a nie ma nic lepszego niż świeża bułka z masłem i domowym dżemem. No nie ma i już. No i porzeczkowe tu królują. Stąd te ilości.
To była jednak długa noc. Wprawdzie mama mi pomogła i część porzeczek poobierała, ale i tak sporo zostało do dłubania, potem gotowanie, słoikowanie, etykietowanie. Ale efekt mnie zadowolił. I smakowo (choć niektórzy twierdzą, że za mało dżemy słodkie - marudzą, a cukier niezdrowy), i ilościowo.
A robię tak: owoce wsypuje do garnka i zasypuję cukrem, w dowolnej ilości, ale ja dają najwyżej 1/3 ilości owoców. To jednak kwestia gustu i smaku. To się gotuje na małym ogniu. Jak owoce puszcza sok, to trochę chochelką go wybieram i mam sok, a resztę jeszcze trochę odparowuje i mam dżemik. Polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz