28 grudnia 2013

Pomieszanie z poplątaniem

Lada moment zakwitną bazie, kalina bodnantska już w pełni okwiecenia, jeszcze trochę, to i forsycja ruszy. Wiosna niemal w pełni. Wystawiłam zioła w doniczkach na taras. Bo w domu się kisiły, zaczęły wyciągać za słońcem i chyba chłodniejszym niż pokojowe kaloryferowe powietrze. No i bałam się mączlików. Więc sięgam teraz co obiad lub kolacje po ziółka zza drzwi, czasem nawet się przy tym poopalam, bo słońce mocno przygrzewa.
A po świątecznym obżarstwie zamiast na sanki poszliśmy na rowery. Odkurzyć je trzeba było nieco, bo już pochowane w piwnicy, ale udała się bardzo przyjemna przejażdżka.
Gdyby nie uparty kalendarz wskazujący grudzień zaczęłabym siać jednoroczne.

21 grudnia 2013

Śniegiem w szarugę sypnę...

Pogoda dzisiaj iście jesienna - szaruga na całego, a i wiatry cały czas daję się we znaki. Co, którzy pokrywali już wrażliwe rośliny na zimę (w tym ja:), pewnie zastanawiają się, co się teraz dzieje z kora i geowłóknina, a dokładniej - ile z tej naszej pracy zostało. Na szczęście na najbliższe dni, a nawet podobno tygodnie zapowiadana jest cały czas jesienna pogoda z ewentualnymi przymrozkami w nocy do minus 2-3 stopni, a zatem nic roślinom nie będzie. Ufff. Pociecha.

Cały czas jest więc szansa na zdążenie z wszystkimi pracami ogrodowymi. O ile jeszcze ktoś ma do tego głowę, bo przecież święta za pasem, i pierniczki, i rybki i świecidełka, i takie tam inne różności.
Pozazdrościłam tego śniegu w niektórych miejscach, górach, w Poznaniu... no i mam - leje z nieba na całego. To niby też wyśniony już śnieg, tylko się po drodze rozpuścił chyba... trudno. No to sobie zrobię białe płatki śniegu z papieru, a co.
Oto moja ściąga:)



Gdyby jednak ten mróz przyszedł, to przede wszystkim warto opatulić donice na tarasach i balkonach. Najlepiej postawić je na kawałku styropian czy deskach, by była izolacja od zimnego podłoża, potem owijamy workiem jutowym (ten pomysł mi się najbardziej podoba wizualnie, ale mam tylko jeden worek, a donic 4) albo jakimś dywanikiem (mam taki jeden dyżurny chodniczek:). Dodatkowo do między worek a donicę wkładamy stare gazety pozwijane w kulki albo słomę (tylko skąd ją wziąć?). Dla ozdoby można obwiązując rafią lub czerwoną wstążką.
Najważniejsze - materiały muszą być przepuszczalne, żadne folie. Niektórzy proponują karton, ale ja nie polecam, bo przy naszych zimach (deszcz raczej zamiast śniegu i mrozu) karton szybko rozmięka i zamiast chronić, szpeci i się wala po całym ogrodzie.
No i jeszcze jedna ważna rzecz. Najczęściej donice przestawiamy jak najbliżej ścian domu, by było im cieplej. I dobrze, bo to nam ułatwi ich podlewanie. Tak tak moi drodzy. Nie można o tym zapomnieć. Gdy nie ma mrozów, rośliny zimozielone w donicach podlewamy!!! inaczej to nie mróz je wykończy, ale susza.
I tym optymistycznym akcentem kończę. Idę przestawić donice, niech się same nawadniają wodą z roztopionego śniegu.

Bez śniegu, czyli wszystko wyłazi na wierzch

Święta tuż tuż, a śniegu ani widu, ani słychu. Zima. W necie pełno obrazków z pięknie zaśnieżonych ogrodów, jak to ślicznie trawy zmrożone wyglądają, i jak warto dbać o szczegóły architektoniczne, które okryte puchem stanowią urozmaicenie w białej połaci. I drzewa warto sadzić, bo ich gałęzie pięknie się wyróżniają na tle śniegowych chmur, a derenie ze swoimi karminowymi czy zielonymi gałązkami to już w ogóle królowe zimy.
A u mnie ogród tej zimy wygląda nijak. Pewnie jak większość ogrodów o tej porze roku. Liście przywiędłe,
korale kaliny jakieś zmartwiałe. Tylko o poranku jakoś to pewnie wszystko wygląda, bo mrozik. Ale o poranku to jeszcze ciemno jest, o poranku to jeszcze ja nic na oczy nie widzę, a potem to już ogród wygląda tak, jak na zdjęciach, które porobiłam, ale nie pokażę, bo za bardzo nie ma czego, bo smutno jakoś wygląda i już. Ani uroczo, ani cudnie, ani romantycznie, ani świątecznie. Chciałoby się chciało trochę przedświątecznej magii, więc i donicę z iglakowymi gałązkami przed wejście wystawiłam. Nawet czerwone bombki zawiesiłam. A na tarasie oświetlony jest iglak-miniaturka. I gałązki świerku (co do domu przywędrował, a za dużą miał spódniczkę i trzeba było podkrzesać) powtykałam w rabatkę. Cud, miód i malina.
W połączeniu z trzema chojakami oświetlonymi u sąsiadów jednych, kurtyna świetlną, a nawet dwoma u drugich i wężem świecącym na przeciwko - po ciemku może i jakiś nastrój się stwarza. W ciągu dnia jednak nijak mi do Bożego Narodzenia nie jest bliżej. Nastrojowo oczywiście.
A dziś to już aura poszalała - słońce jak w marcu, zielona trawka, a w radiu piosenki świąteczne. Hmm, coś mi się tu nie zgadza.
No i jak popatrzyłam na ten mój ogród niby-zimowy, to się lekko załamałam. Widać teraz jak na dłoni wszelkie niedociągnięcia, sadzenie impulsywne, zakupy z rodzaju "kolekcjonerskich" czyli po jednej sztuce. I upychanie więcej, więcej na przestrzeni nie z gumy przecież.
Jest więc czas i okazja do przemyśleń - co przesadzić, co usunąć, jak przearanżować dane miejsce, by ogród cieszył jeszcze bardziej. Bo kto powiedział, że ma być cały czas taki sam, no i który z ogrodników stwierdzi, że jakiś ogród jest idealny w każdym milimetrze i te idealność utrzymuje niezachwianie przez wiele lat. To niemożliwe po prostu.
Porobiłam zdjęcia - najlepiej robić je z góry i "on fejs" (o ile to możliwe oczywiście), by widzieć całą rabatę w jej okazałości oraz rozmieszczenie roślin. Zdjęcia te zestawiamy ze zdjęciami z okresu, gdy rabata była w kwiecie swego sezonu (tak na wszelki wypadek, gdybyśmy zapomnieli, co gdzie rośnie:) i potem do dzieła - zaznaczamy miejsca wolne (ja takich nie mam), rośliny do przesadzenia, grupy do utworzenia itp. itd.
Przy okazji można odkurzyć stare numery pism ogrodniczych albo wpisać w wyszukiwarkę jakiekolwiek hasło związane z ogrodem, a "wyskoczy" mnóstwo zdjęć, które mogą być dla nas wielką inspiracją.
Przyjemna taka zimowa praca. Choć zima ma nas na razie gdzieś.

12 grudnia 2013

Piernikowe szaleństwo i lukier na ścianie

Bałam się tego popołudnia, ale w głębi serca od dawna mi się marzyło wielkie rodzinno-przyjacielskie pieczenie pierniczków. No i ozdabianie. Było nas dziesięcioro: pięć osób dorosłych i piątka dzieci. Małych dzieci. Te najbardziej nie mogły się doczekać całego tego pierniczenia.
No i akcja ruszyła: zagniatanie, wałkowanie, wykrawanie, układanie, pieczenie, wąchanie, czekanie na ostygnięcie i ozdabianiem lukrem, koralikami, lukrowymi pisakami, drobinkami czekolady i odciskami palców, no i pałaszowanie. Na dowód, że nie zmyślam, na ścianie w przedpokoju widnieją piękne perłowe fioletowe odciski palców i artystyczne mazy - cudna pamiątka miłego wieczoru. Taka współczesna lizawka:)
Marta wykrawa:)
Małe rączki, duże rączki - wszystkie pracują. 
Łoś to czy renifer?
Ciastek kolorowych coraz więcej...
I stos gotowy. Jeden z dwóch. Kolejne w przyszłości...

 Polecam każdemu, czy małemu czy dużemu.

23 listopada 2013

Zimno wszędzie, wieje wszędzie - o okrywaniu roślin słów kilka

Co roku zastanawiam się, czy lubię tę porę roku, czy nie. W tym roku lubię. Ale różnie bywa.
Ogród robi się szary, sterty suchych badyli wynoszę częściowo na kompostownik (ale już go zapchałam), a resztę do śmietnika (muszę porcjować sprzątanie, by w kuble zostało trochę miejsca na śmieci tradycyjne, a wywożą go raz na tydzień).
Ogołocone rabaty cieszą jeszcze gdzieniegdzie koralami berberysów, kaliny, jabłoni ozdobnej, wiotkimi liśćmi i źdźbłami traw, zeschniętymi kwiatami hortensji i kwitnącą nadal krzewuszką. Witalnością tej ostatniej to jestem wprost oszołomiona. Rośnie pod kuchennym oknem, przy którym zmywam, więc widuję ją często i cieszę się, że ją mam. Kwitną też nagietki, i to na "grubo" czyli niemal pełnymi kwiatami.

Ale idą przymrozki, więc pojawia się dylemat - czy już okrywać rośliny, czy jeszcze nie. Ogólna zasada jest taka, że okrywamy je gdy temperatura spada poniżej minus 5 stopni. Gdy zacznie się robić chłodniej, warto się zatem przygotować do akcji.
Przede wszystkim pozwalamy roślinom zasnąć. Nie nawozimy i nie przycinamy (ewentualnie usuwamy połamane suche gałęzie). Wiem, że wiele osób stosuje zimowe cięcie. Ja osobiście tego nie preferuję z kilku powodów. Przede wszystkim zimą roślina odpoczywa, więc i zabliźnianie rany jest bardzo ograniczone, a co za tym idzie - otwieramy bramę do ataku różnym grzybom chorobotwórczym. Bo przecież zimy są u nas różne, często jednak wilgotne, co sprzyja atakom chorób. Najlepiej, moim zdaniem, ciąć rośliny wraz z końcem zimy lub bardzo wczesną wiosną (luty-marzec), gdy niby jeszcze śpią, ale już szykują do nowego sezony, mają wiele sił witalnych, są wypoczęte po zimowym śnie i ze zdwojoną siłą ruszą wiosną.
W ogrodzie najważniejsze są teraz liście, a dokładniej - ich usunięcie. O ile na rabatach można sobie pofolgować nieco i poleniuchować (liście ochronią niektóre wrażliwsze byliny, ale mogą być tez siedliskiem gryzoni czy pędraków - wybór należy do Was), to z trawnika liście usuwamy obowiązkowo. Inaczej wiosną będziemy mieć brzydkie żółte plamy na naszym trawniku.
Wykopałam już bulwy dalii i zabezpieczyłam w pojemnikach z piachem. Sadzonki w donicach nocują w kuchni, bo ranki bywają już u nas białawe i oszronione. Jeszcze część czeka na znalezienie im miejsca pod dachem. Muszą wytrzymać. W sumie lekkie przymrozki roślinom nie szkodzą (chyba że to rośliny ciepłolubne, które już dawno powinny były powędrować do garażu czy piwnicy, z oknem oczywiście). Zadołowałam też donice, w których posadziłam tulipany, konwalie i krokusy. Do ziemi poszły też rośliny, dla których jeszcze nie znalazłam odpowiedniego miejsca w ogrodzie, więc na przeczekanie wsadziłam w ziemię razem z donicą.
Poidełko dla ptaków też już oczyszczone i schowane w garażu, a woda w zewnętrznym kranie zakręcona, no i nawadnianie wyłączone. Polecam "przedmuchanie" linii, bo szczególnie zraszacze trawnikowe mogą pod wpływem mrozu popękać)
To też dobry moment na rozłożenie kompostu wokół krzewów i bylin, by miały cieplej zimą, były zasilone od samiutkiej wiosny, a i kompostownik powinnam trochę opróżnić, bo pełen. A poza tym podczas przesadzania, wysadzania i takich tam innych "kopań" w ogrodzie porobiłam trochę dziur. Kompostem zatem też ładnie wyrównałam nawierzchnie rabat.
Co jeszcze mnie czeka? Osłanianie. Do osłaniania używamy najlepiej białej włókniny (nigdy nie czarnej!). Jeśli chodzi o cieniowanie, czyli osłanianie głównie roślin zimozielonych przed ostrym zimowym słońcem i wysuszającymi wiatrami, wystarczy cienka włóknina o gramaturze 18 gram, ale jeśli ma ona jednak też trochę ochronić rośliny przed chłodem, lepiej wybrać tę o gramaturze 50 gram.
Przyznaję, że jestem wygodna i trochę leniwa. Sadzę zatem głównie takie rośliny, które sobie poradzą z naszymi zimami. Faktem jest, że Zielona Góra leży w łagodnej pod tym względem części kraju, co sprzyja mojemu lenistwu. Są jednak rośliny, które warto ochronić i u nas. Tak na wszelki wypadek.
- róże  - kopczykujemy ziemia lub korą. szczepione na pniu delikatnie przyginamy do ziemi i osłaniamy, ale robimy kokony chroniąc miejsce szczepienia, bo to ono jest najbardziej wrażliwe
- kopczykujemy też kalmie, pierisy, różaneczniki, wrzosy - a zatem większość roślin zimozielonych. Górę osłaniamy delikatna geowłókniną
- budleje i hortensje bukietowe tylko kopczykujemy, bo nawet jeśli pędy przemarzną, rośliny doskonale odbijają z korzeni
- ketmie, hortensje ogrodowe i piwonie krzewiaste osłaniamy zdecydowanie dokładniej (kopczyk plus włóknina)
- lawenda kilkuletnia powinna sobie poradzić bez osłony, ale gdy zapowiadany jest ostry mróz, a śniegu nie ma, to lepiej ją osłonic cienka warstwą włókniny.
- Dobrze też stroiszem (gałązki iglaków) czy korą osłonić trochę byliny, które posadziliśmy późną jesienią. Niech chociaż w pierwszym roku mają sobie cieplutko.

A na koniec trzeba oczyścić narzędzia, naoliwić, wyprać rękawiczki, zrobić porządek w środkach ochrony roślin i nawozach. I tylko ... czekać do wiosny:)

20 listopada 2013

Wino się poleje

Do lubuskich win i winiarzy mam wielka słabość. W obcowaniu z twórcami i ich trunkami zawsze jest zaskakująco, serdecznie miło i niezwykle aromatycznie. Ludzie z pasją robiący coś niezwykłego. Niby od nowa, ale jednak zakorzenione głęboko w tradycji miasta, regionu. Pięknie o tym pisze Krzysztof Fedorowicz w swojej książce "Grunberg" (rozmowa z autorem).
O lubuskim winie mówi się ostatnio sporo i to w różnych kontekstach. Że kwaśne, że drogie, ale również, że przyszłościowe. Nie bez kozery chyba w nasze strony ściągają Francuzi, podobno najlepsi znawcy win, by tutaj uprawiać winorośl i produkować szlachetny trunek. No i koło Zaboru powstaje największa winnica w Polsce.
Czy to świadectwo tworzenia symbolu na siłę? Chęci wyróżnienia się, by wreszcie przestano nas mylić z Lubelszczyzną, a Zielonej Góry z Jelenią Górą? A może interpretowania na wyrost poczynań dawnych mieszkańców?
Czy rzeczywiście wino tutejsze ma przyszłość, znajdzie swoje miejsce nie tylko na stołach koneserów, ale również zwykłych wielbicieli wina, którzy zwykle zaopatrują się w biedronkowe, wcale nie najgorsze trunki? Warto się o tym przekonać, a okazja jest nie byle jaka - Gala Lubuskiego Wina.

W piątek 22 listopada od godz. 18 będzie można skosztować dziewięć win rocznika 2012 z dziewięciu winnic: Cantina, Julia, Kinga, Ingrid, Miłosz, Na Leśnej Polanie, Equus, Pałac Mierzęcin oraz Krucza.
Do win podane będą przystawki specjalnie dobierane przez winiarzy do ich pokazowych trunków. Każdy z winiarzy opowie też historię tego, co będzie można skosztować.
Bilety w zielonogórskiej palmiarni. Ja już kupiłam:)
A tutaj na dokładkę o tym, jak lubuskie wino powstaje:)

Jak dzieci miasto tworzyły

Chociaż mieszkam nieco na uboczu miasta (żeby nie napisać "na zadupiu", jak mówią niektórzy), cały czas interesuje się tym, co się w mieście dzieje. Nie w kontekście koncertów, wydarzeń czy plotek politycznych, ale w kontekście życia miasta. Od dawna interesuję się miastem jako miejscem do życia i finkcjonowania w szerokim tego słowa znaczeniu. Poszukuję jego drgań, szperam w oddziaływaniach architektury na przestrzeń i przestrzeni na ludzi, zaglądam w podwórka i przysiadam na krawężnikach. Lubię patrzeć na ludzi, obserwować zachowania w tkance miejskiej. I mieszkańców, i kotów, i ptaków, i lebiody. A najbardziej pochłaniają mnie interakcje z dziećmi, które zawsze znajdą sobie ciekawsze miejsce, rzecz do zabawy, trakt do przejścia czy atrakcję do zobaczenia niż wyznaczyli im rodzice.
I dzięki temu ich poznawanie swojego miejsca życia jest o wiele ciekawsze, bez względu na to czy to wielkie miasto, czy mała wieś, czy mieszkają w wielkiej willi czy bloku. Ich patrzenie na świat jest o wiele bardziej intrygujący. Warto się tego nauczyć. Jak? Podpatrując.
Ja radzę sobie jeszcze inaczej - prowadzę warsztaty, w tym architektoniczno-urbanistyczne dla dzieci i młodzieży. I prowokuję najmłodszych do wyrażania swych wizji, tworzenia swoich wymarzonych budowli, miejsc.
Oto kilka obrazków z ostatnich zajęć.
Miasto zbudowane przez uczniów SP 17 i kolegów z Cottbus. Zauważyliście, ile tu kolorów?
Dzieci z Miejskiego Przedszkola nr 30 i koledzy z Europakita w Cottbus tez budowały swoje miasto.Zieleni nie zabrakło. Fot. Tylna 37
Młodzi architekci i ich dzieło, które można do woli zmieniać. Fot. Tylna 37 
Momentami aż trudno mi uwierzyć w swoje ograniczenia wyobrażeniowe, gdy patrzę na ich prace i nie do końca kumam, o co w nich chodzi. Choć wydają się nieokiełznane, to wszystko jest logiczne, przemyślane, ma swój sens.
Wystarczy posłuchać dzieci, pójść z nimi na spacer i pozwolić się prowadzić. Czysta przyjemność!

17 listopada 2013

Guma, czyli historia zadyszki

Od jakiegoś czasu Marta bardzo lubi bawić się w przyjęcie urodzinowe jednej z jej siedmiu lal (wśród 6 dziewczynek jest i jeden chłopak, co zawsze mnie trochę zastanawia:). Ostatnio główna atrakcja przyjęć, oprócz oczywiście tortu ze świeczką, jest zabawa w tor przeszkód. Od głównych drzwi do drzwi tarasowych jest kilkanaście metrów, więc jest gdzie układać przeszkody, slalomy, przeszkody do przeskoczenia i inne. Dzisiaj podczas poszukiwania w całym domu przedmiotów, które mogłyby urozmaicić po raz kolejny organizowany bieg przez przeszkody znalazłam gumę do skakania. Marta chyba ja kiedyś dostała z jakimś gadżetem, nie pamiętam. Oczywiście ładna, fioletowiutka, bez węzłów, jakie bywały gęsto i często w majtkowych gumach z dzieciństwa.
Ambitnie podeszłam do sprawy. Martę postawiłam na jednym końcu, męża na drugim końcu gumy i zaczęłam się popisywać, jak to ja kiedyś w gumę skakałam. No właśnie - kiedyś.
Dwie porachy, potężne. Nie pamiętam, jak były czwórki, a poza tym przy dziewiątkach już omal nie wyzionęłam ducha, a przyznam, że w siódemkach (obracanych) zrobiłam odpoczynek. Dziesiątki mnie dobiły. Psychicznie i fizycznie. Kondycje mam zerową. Od dzisiaj razem z Martą biegam w torze przeszkód podczas urodzinowych przyjęć jej lal. Obiecuję.
Dla tych, którzy z sentymentem wspominają dawne podwórkowe zabawy, polecam coś takiego: http://zabawy.zrodla.org/pliki/wychodza-z-cienia-podworkowe-wspomnienia-web.pdf
Przewspaniała lektura:)

30 października 2013

Pokazowa werbena, czyli jak robimy sadzonki

Straszy przymrozkami, więc pobiegłam ratować to, co jeszcze mogłam, a że najbardziej zależy mi na werbenach patagońskich, przycinając je do samej ziemi (wątpię czy odbiją, ale nic nie zaszkodzi mieć nadzieję) porobiłam sporo sadzonek. Już się boję, co będzie, jak zaczną wszystkie bujać z braku światła i wyciągać się niemożebnie. Sposób jest jeden - trzeba obcinać przyrosty na kilka centymetrów, a obcięte końcówki znowu wsadzać w ziemie i mamy kolejne sadzonki. 
Ale od początku. 
Teoretycznie wydawałoby się, że sadzonkowanie nie jest trudne. Dla tych, co robią to jednak po raz pierwszy - mała obrazkowa podpowiedź: 
Na sadzonki wybieramy młode pędy najczęściej wybijające z kątów liściowych. Nie powinny mieć pąków kwiatowych. Jeśli je mają, należy je po prostu usunąć. Jak widać na powyższym zdjęciu, mają różne długości, bo przecież w naturze nikt z linijką nie chodzi. Najważniejsze, by każda z sadzonek miała po 2-3 węzły, kolanka, czyli miejsca, z których wyrastają liście. Z tych miejsc też najszybciej wyrosną też korzenie. Dlatego to takie ważne.
Usuwamy teraz dolne liście. Można je oberwać, ale żeby nie skaleczyć łodyżki, można też je obciąć ostrymi nożyczkami czy nożykiem.
Teraz wkładamy je do doniczek z lekką ziemią (dodajemy po prostu trochę piasku do ziemi ogrodowej, można też kupić specjalną mieszkankę do sadzonkowania). Dziurki na łodyżki najlepiej robić patykiem czy palcem, by nie uszkodzić delikatnych sadzonek. Wsadzamy je tak głęboko, by co najmniej dwa kolanka były pod ziemią.
Teraz podlewamy i dbamy, by ziemia była stale wilgotna. I gotowe!

27 października 2013

Brody - seminarium parkowe

To był wyjazd od dawna planowany, ale w przeddzień miałam małego lenia. Przyznaję się. Bo w końcu wiedziałam, że przez dwa dni będę harować wycinając, kopiąc, wyrywając, paląc itp. Nie, nie wybierałam się na wojnę, a może jednak trochę to i wojna była. Wojna z zapuszczeniem, do jakiego dopuściliśmy się my, Polacy, wobec poniemieckiego dziedzictwa, które zastaliśmy na tych ziemiach po II wojnie światowej. Tak górnolotnie trochę brzmi, a przyziemniej bardziej - zapuściliśmy wiele wspaniałych miejsc, które teraz z wielkim wysiłkiem i fizycznym, organizacyjnym i finansowym oczywiście staramy się przywrócić do jako takiego użytkowania.
Jednym z takich miejsc są Brody z pałacem i pięknym parkiem przypałacowym. Przez blisko 70 lat pałac popadał w ruinę, a park dziczał, zarastał. Prowadzone kiedyś wprawną ręką ogrodnika drzewa i krzewy wybujały tracąc swój czar. Pojawił się wreszcie odpowiedni człowiek - Claudius Wecke (wtedy jeszcze student z Cottbus, a dziś główny ogrodnik w parku Branitz) i podatny grunt w osobach ówczesnych włodarzy gminy. I zaczęło się... Do Brodów zaczęli zjeżdżać wolontariusze z Niemiec i Polski, by razem przywracać parkowi jego dawną świetność. Tak rozpoczęła się idea Seminariów Parkowych. W tym roku odbyły się one po raz czwarty. Efekty prac już widać. Z gąszczu zarośli wyłaniają się barokowe boskiety, salony ogrodowe, polanki z ciekawymi okazami drzew i krzewów. Pojawiają się na nowo odkrywane ścieżki, dróżki, mostki, zakamarki.
W miniony weekend 200 wolontariuszy z łopatami, szpadlami, grabiami, sekatorami ponownie ruszyło w teren. - Bardzo dużo udało się zrobić. Więcej niż planowaliśmy - mówił ochrypłym głosem Claudius Wecke na zakończenie dwóch dni prac.
Nikt się bowiem nie oszczędzał. Piły warczały, grabie i sekatory błyskały w słońcu, dym ognisk gryzł przysłaniał momentami monumentalny pałac, który zresztą też zaczął nowy etap swego bytowania - remontowany jest dach, a plany są o wiele śmielsze niż zabezpieczenie ruiny.

Na seminarium byłam po raz drugi. Miło było zobaczyć znajome twarze, które, chociaż widziane tylko raz, wryły się w pamięć z ogromną sympatią. Pojawiło się też sporo nowych osób, jak chociażby małżeństwo z Wrocławia, z którymi pracowaliśmy w grupie. - Urodziłam się w Brodach, potem wyjechaliśmy do Wrocławia, ale wakacje spędzałam tutaj. Mam ogromny sentyment do tego miejsca. Przyjechaliśmy z bratem i rodzinami, by też tu podziałać. To świetna inicjatywa - opowiadała wrocławianka.
Wróciłam zadowolona. Bardzo. Pojadę znów.

22 października 2013

Jesiennie, niezmiennie, a może zmiennie?

Było bardzo ciepło, chociaż już jesiennie. Złoto, chociaż za oknem mżyło. Wesoło mimo szarugi. Akumulatory naładowane na dłuuuugo. A to za sprawą jesiennego spotkania w bibliotece im. Norwida, a dokładniej w Klubie Mam działającym przy oddziale dziecięcym, gdzie razem z dziećmi i ich rodzicami odkrywaliśmy uroki jesieni.
Foto: Klub Mam
Dzieci najpierw przygotowały dla siebie jesienne korony zdobiąc je darami natury (dostępnymi o tej porze roku). Poszły  w ruch liście, patyki, kasztany, żołędzie. Rodzice też nie odpuścili okazji, by trochę porządzić:). A potem szukaliśmy dźwięków jesieni zastanawiając się, jak brzmi orzech spadający na trawę, a jak pestki słonecznika? Aby lepiej to usłyszeć, zrobiliśmy jesienne instrumenty muzyczne z ozdobionych różnorodnie papierowych rolek różnych gabarytów. A w środku? czym jesień bogata! Groch, fasolka, żołędzie, kasztany, słonecznik, orzechy... Dźwięków mnóstwo.
Kolorowe instrumenty, korony na głowach i wesoły jesienny orszak był gotowy. Teraz już jesienne szarugi i smutki nam niestraszne! Dziękuję wszystkim za piękny, wesoły i inspirujący czas.
Więcej zdjęć tutaj.

15 października 2013

Sadzonkami jesień się zaczyna...

I po raz kolejny rankiem mąż mój szanowny musiał skrobać szyby samochodu. No cóż, wieczorki, noce i poranki chłodne są, rześkie - powiedziałabym. Kupiłam sobie już nawet śniegowce (!) do prac w ogrodzie, bo mi marzną bardzo stopy w kaloszach, nawet gdy skarpety narciarskie podkradane mężulkowi ubieram. 
Zimne stopy to tez sygnał, że czas najwyższy zająć się ciepłolubnymi roślinami. 
Nie wszystkie rośliny uda się nam przechować w ogrodzie w stanie niemal nienaruszonym przez niskie temperatury. Cześć z nich, jak sama nazwa wskazuje, wytrzymują tylko jeden sezon. A mróz je zabija. Chyba że... je przeniesiemy do ciepłych pomieszczeń. Może to być szklarnia, oświetlona piwnica, garaż. Ja nie mam takich warunków. Jedyne, którymi mogę roślinom zaproponować, to miejsce na parapecie albo podłodze przy oknie. 
Nie mam u siebie oleandrów, cytryn i takich tam innych, ale dalie już mi ścięło na amen, begonie też poszły do kosza, komarzyce, koleusy. Ale zabezpieczyłam się zawczasu i tym, którzy jeszcze tego nie zrobili, radzę, by uczynili to jak najszybciej. A chodzi o pobranie sadzonek. 
Mając w pamięci ubiegłoroczne zastawione okna z wybujałymi roślinami, w tym roku wzięłam szczepki tylko z tych, na których mi zależy najbardziej: werbeny patagońskiej, koleusów, goździków. Ale na próbę mam tez kilka sadzonek lantany i wilca. 
Co jeszcze można sadzonkować? Niecierpki, fuksje, werbeny... Można też wykopać całą roślinę, wsadzić do donicy i spróbować przenieść do domu, by przezimowała i szczepki wziąć wiosną. 
Przenosząc rośliny do domu trzeba jednak dokładnie je obejrzeć, czy przypadkiem nie wznosimy sobie też jakiegoś grzyba czy robaczków. U mnie na tarasowej kapuście ozdobnej zaroiło się od mączlików, więc teraz muszę baaardzo uważać, by ich nie zaprosić do domu.  
Zatem manufaktura pełną gębą. 
A może i pelargonię wezmę, bo pięknie teraz rozkwitła...

14 października 2013

Kasztany, kasztany, lecą z nieba...

No niby lecą, ale żeby coś uzbierać, trzeba się na prawdę natrudzić. Ale od początku.
U Marty w przedszkolu jak co jesień zbierane są kasztany z myślą, by je potem sprzedać (chyba Lasy Państwowe je skupują dla zwierzyny leśnej, nie wiem na pewno). W ub. r. uzbierało się kasztanów za kilkaset złotych i każda grupa dostała nowe zabawki. Pomysł zatem fajny, bo rodzinny ruch na świeżym powietrzu i przy okazji pożyteczny, bo dzieci uczą się, że za wysiłek jest zapłata, a za nią można kupić fajne rzeczy. Reasumując - my też mieliśmy w tym procesie swój udział pod postacią pełnej torby kasztanów uzbieranych w Starym Młynie w Brzeźnicy podczas niedzielnej wycieczki.
No i myślałam, że tym razem pójdzie równie gładko i szybko. Nie żebym nie lubiła kasztanowego zbierania, ale po prostu chciałam się wykazać i już. A potem już tylko nieprzymuszona, a uwielbiana przyjemność przekładania kasztanów w dłoni.
Pierwsze podejście - Nowa Sól. Wiedziałam, że nad Odrą rośnie szpaler wielkich kasztanowców (nie kasztanów, bo kasztany rodzą jadalne owoce sprzedawane m. in. na Placu Pigalle, nasze kasztany to owoce kasztanowców).
Była zatem wizyta w Parku Krasnala i spacer na promenadę. Ale, że Marta chciała jeszcze pobawić się na placu zabaw, kasztany zostawiliśmy na później. Później okazało się za późno. Otóż uzbrojeni w torbę podchodzimy pod drzewa, a tam już spora grupa ludzi z wiadrami i koszykami. Nagle drzewo się zatrzęsło i posypał się grad kasztanów. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Wtedy zauważyłam drabinę. Jeden pan wspinał się po gałęziach i nimi trząsł, a reszta zbierała opadnięte kasztany. To była szeroko zakrojona i zorganizowana akcja. Trudno było się dołączyć, bo "trzęsienie" odbywało się już na ostatnim kasztanowcu, więc przepychać się nie zamierzaliśmy. Tym bardziej, że grupa tez miała swój cel - dzieci wraz z rodzicami zbierali kasztany, by zapłacić za wycieczkę szkolną. Czyli nie tylko nasze przedszkole wpadło na pomysł zarobkowania na jesiennych kulkach. Marta pozbierała tylko kilka kasztanów do zabawy i poszliśmy sobie.
Kolejne podejście - ostatnia sobota, Łagów. O tym, że buków, i to najładniejszych, jest tam pod dostatkiem, to wiedziałam. Myślałam jednak, że jakiś kasztanowiec też się tam znajdzie. Znalazł się, a raczej my go znaleźliśmy już w ostatnich minutach pobytu. Nieduży, zmarnowany od szrotówka, kasztanów pod nim niewiele, ale trochę się uzbierało.

Podobnie malutko kasztanów było na Wagmostawie i w parku. Hmmm. Poszukiwania trwają do końca października.

12 października 2013

Jesiennie...

Jesień dziś do mnie przyszła. Zapowiadała się od kilku dni wahaniem nastrojów (jednego dnia wszystkich opieprzałam, a następnego totalnie nic mi się nie chciało, nawet pogrzebać w ogrodzie), odczuwalnie namacalnym chłodem (gęsia skórka na całym ciele mimo dwóch swetrów, grubych skarpet i rajstop, a w domu 21,5 stopnia, jak bozia przykazała:) i podjadaniem wszystkiego słodkiego, co tylko w szafkach znalazłam. I były to nie tylko jabłka...
 A dziś przyszła odmieniona, słońcem pokolorowana, liśćmi bukowymi, klonowymi i kasztanami. Nie chciało się nam wyruszyć z domu, bo zimno, wieje i deszcz siąpi (tradycyjne, choć nie do końca odpowiadające rzeczywistości tłumaczenie). Ale udało się. Dojechaliśmy do Łagowa. Było pięknie, spokojnie, historycznie (Marta stwierdziła, że ona by chyba jednak nie chciała być księżniczką siedzącą w wieży), przyrodniczo (Marta sama !!!!! rozpoznała w pozbieranej stercie liści liść klonu! - oj byłam duuuumna), trochę niebezpiecznie (zaatakowały nas łabędzie, gdy siedzieliśmy na drewnianym pomoście bez jedzenia dla nich), no i smakowicie (tradycyjnie polecam szczawiową z jajkiem w Defce :)

To był potrzebny mi czas. I każdemu takiej chwili życzę.

26 września 2013

O jabłkach i niewinnych flirtach na targu

No i znów pada. A niech tam. Niech pada. Orzeźwiająco się przy okazji zrobiło. Tylko trochę z obawa patrzę na niektóre rośliny, bo mączniak zaczyna je atakować, a tu ani pryskać, ani chronić nie ma jak, bo wilgotno na 1000 proc. Na kaloryferze ich przecież nie podsuszę, chociaż - co miło mi przyznać - ciepłe są już:)
I w taka oto deszczowa aurę uzbrojona w kurtkę z kapturem, dwie wielgachne torby i chęci miłych zakupów ruszyłam na targowisko. Plan taki: kupić jabłka. Do jedzenia też, ale głównie do smażenia i słoików, by potem na jabłecznik było jak znalazł. W ub. r. porobiłam ze 20 słojów z cynamonem, goździkami, jak Pan Bóg przykazał. Rozeszły się w mig. W sensie, intensywność pieczenia jabłeczników przerosła efekty domowej manufaktury. W tym roku zatem postanowiłam posmażyć więcej, więcej, więcej... Nie przez zachłanność, ale uwielbienie tego zapachu prażonych jabłek. No i świadomość, że jabłecznik to ulubione ciacho Marty. Miód na serce każdej matuli:)
Kłopot był w tym, że zwykle jabłka zwoziłam spod rodzicielskich drzew. W tym roku jednak anomalie pogodowe jakoś tak zadziałały, że jabłek na drzewach mało. A że mamina drożdżówka z jabłkami czy też "myrptajg" nie ma sobie równych, to nie będę się pozbawiała tych drobnych smakowych przyjemności podbierając mamie jabłka.
No i dotarłam wreszcie na ryneczek. Wyszukałam jabłka nieco nierówne, z robaczkiem gdzieniegdzie, a przez to... tańsze (odwrotnie proporcjonalna zależność w stosunku do sklepów ze zdrową żywnością:). Pan sprzedający nawet mi zaproponował wspólne jedzenie tych jabłek (a kupiłam 6 kg), al gdy go uświadomiłam, że najwyżej może i pomagać w obieraniu tychże, z uśmiechem zmienił temat.
Ech, te niewinne rozmowy na targu...:)
Z samymi jabłkami jednak nie wróciłam do domu, nie. Natachałam się jak osioł, ale jaki zapach do domu przyniosłam!!!!!
Pietruszka i koperek skąpane deszczem porannym (posiekać, do małego słoiczka i do zamrażalki, potem tylko w razie potrzeby ostrym nożem wyskrobuję potrzebną ilość i jest jak świeżutkie:). Pomidorki od starszej pani na chodniku (malinówki jak się patrzy z pękniętym nieco boczkiem), czosnek rodzimy (główki średnie). Dwie cukinie (nie mam na nie jeszcze pomysłu, ale urzekły. Może placki, albo leczo...). Młoda kapusta na surówkę i gotowaną z masłem - ulubiona forma kapusty, hmmmmm
No i moje ryneczkowe odkrycie. No dobra, może oryginalna nie będę, ale pierwszy raz spotkałam świeże liście szpinaku na ryneczku. Może za mało się rozglądałam, albo zdecydowanie za rzadko tam bywam i się rozmijam z tymi liśćmi. Koniec końców - kupiłam pół kg (to sporo!). I od razu wróciwszy do domu zrobiłam sobie jajecznicę z jaj od mamy ze szpinakiem świeżym i kruchutkim, do tego bułka z masłem. I na dokładkę przeglądałam sobie "Sielskie Życie", które zakupiłam po drodze i urzekły mnie same obrazki. A za oknem deszcz...

25 września 2013

Żeby jesienne doły nie wciągnęły

Wystarczył dzien jesieni, a mnie juz doły zaczęły łapać. Bywa. Nie zawsze wszystko poukładane zgodnie z terminarzem i zegarkiem jest takie przewidywalne i zdodne z moimi oczekiwaniami. Hmmm.
Aby się trochę wyrwać z zakręconego koła przesuwanych terminów, lawiny maleńkich spraw, które trudno załatwić i strug deszczu spontanicznie pojechaliśmy na weekend nad morze. To był dobry pomysł.
Słońce, szum fal, latawce, wieczorem kino i domowe ciacho ze śliwkami.

 A dzisiaj (po kolejnym dniu szarości, której ze wszystkich sił staram się nie poddawać:) wyszło na chwilę słońce. Krótka była chwila, ale jakże piękna:










 A poniższe zdjęcie ze specjalna dedykacją - Aniu, tak wyglądają nasiona kosmosu:)

24 września 2013

Cebulowe sadzenie - czas pomyśleć o wiośnie

Ogród pachnie dziś deszczem, plackiem ze śliwkami zajadanym na tarasie w kocowych pieleszach i karmelem. Tak pachną złocące się już powoli liście grujecznika.
Właśnie nad przemoczonym ogrodem przeleciała chmara niedużych ptaków. Chyba z setka. Przycupnęła na sekund pięć na drutach pobliskich i pofrunęła dalej. Znak, że i ptakom pogoda się już u nas nie podoba i szykują się na wakacje. Też bym tak chciała...
Ja tymczasem szykuje się do innego zadania: cebulkowania. Te cebulki, które zebrałam latem po mniej lub bardziej (bardziej mniej) obfitym kwitnieniu już są w ziemi. Ale przy okazji wizyty w centrum ogrodniczym nie mogłam, no nie mogłam (ech, zawsze to powtarzam przy zakupie roślin:) się oprzeć i nakupiłam torbę cebul maści wszelakiej: tulipany, żonkile, szafirki, oczywiście hicior ostatnich lat czyli czosnek ozdobny, a także szczawik Deppego (pierwszy raz zobaczyłam i... wzięłam, a co).
A zatem, jeśli chcecie, aby Wasz ogród wyglądał za kilka miesięcy tak:
albo tak:
a może tak:


albo może tak:
Taras czy balkon też nie powinien być gorszy, bo cebulowe można sadzić z powodzeniem w pojemnikach:


Ja już posadziłam w donicach konwalie i tulipany (przyznaję, że w przypadku tych drugich są to małe cebulki, które muszą jeszcze trochę podrosnąć zanim zakwitną, ale jakaś szansa na kwiat może jest:).
Zresztą te, które czekają na wysadzenie, w części trafią właśnie do skrzynek. Taki mam plan.
A co do sadzenia. Często największym problemem jest - jak głęboko sadzić cebulki? W internecie krąży mnóstwo obrazków, schematów i wskazówek, na ile centymetrów sadzić tulipany, na ile narcyzy, szafirki czy lilie. W efekcie wszystko nam się plącze, bo do wytycznych dochodzi przecież fakt, że cebulka tulipanowa cebulce tulipanowej może nie być równa. I co wtedy? Otóż podpowiem jedno - sadzimy na zdrowy rozsądek - nie za płytko, nie za głęboko. Ogólna zasada jest taka, żeby posadzić cebulkę w dobrej ziemi i taka samą ziemią (dobrą) ją przysypać przynajmniej na dwie wysokości cebuli. Czyli - kilka centymetrów. Nikt przecież z linijką po ogrodzie biegać nie będzie. Jeszcze mały kłopot, gdy robimy kępę jednego rodzaju. A gdy zechce się nam kolorowa kępa złożona z tulipanów, szafirków i czegoś tam jeszcze, to już klops linijkowy murowany. Nie dajmy się zatem zwariować.
Pozostaje jeszcze kwestia sławetnych koszyczków do sadzenia. Można kupić w różnym rozmiarze - maleńkie i wielgachne. Przyznam, że sama kupiłam, bo klientka bardzo chciała, ale i tak ostatecznie ich nie spożytkowałam, bo na sto procent będę pamiętać (jak zawsze zresztą:), gdzie zakopałam cebulki.
Zgubić mogłyby się tylko wtedy, gdy je psy rozgrzebią (koszyczki tutaj niczego nie zmienią - uwaga z doświadczenia:) lub gdy ziemne stworzonka uznają je za świetne zapasy na zimę. Koszyki jednak bardzo ograniczają, szczególnie wtedy, gdy nasza chmara kielichów czy trąbek ma być naturalna. W naturze nic w kółkach nie rośnie i już.
Jeśli jednak ktoś ma ogród klasyczny, symetryczny i poukładany, to mam do zbycia trzy koszyczki (bez cebul oczywiście:). Ktoś chętny?


15 września 2013

Aby było co siać. O zbieraniu nasion słów kilka


No i znowu parapet obstawiony plastikowymi pojemniczkami z nasionkami. Bo zbieram. Tak. Znowu zbieram:) Co? Ano wszystko, co wydaje nasiona: nagietki, nasturcje,
 len czerwony
(bardzo mi się spodobały delikatne niby, ale niesamowicie wytrzymałe kwiatki),

tytoń ozdobny (zniewalająco pachnie, szczególnie wieczorami, ale ma nieprzyjemne lepkie liście. Cóż, coś za coś:)

cynie (cudnie dodają uroku i koloru zielonej o tej porze rabacie, nie przeszkadza im, ze rosną z tyłu, wyciągają się do słońca na ponad 1 m i wyglądają pięknie)
 no i ślazówka biała, która urzekła mnie na całego w tym roku.

Kiedy zbierać nasiona? Powinno się w słoneczny dzień, gdy już rosa obeschnie, a koszyczki z nasionami pięknie będą skrzyć się w słońcu. Kłopot w tym, że ostatnio zanim rosa obeschła już deszcz padał. Zatem gdy tylko trochę słoneczka ujrzałam, od razu w ogród z czym popadło i robiłam zbiory: malin (obradzają jak szalone, robię dżemiki na naleśniki, polewy, mrożę lub zjadamy na bieżąco), fasolki (reszta już, wyrwałam krzaczki i wrzuciłam na kompost, bo to wartościowe zielsko z azotem w korzeniach. Kto nie ma kompostu, to niech wytnie nadziemną część i wyrzuci, ale korzenie zostawi w ziemi z zgnicia) no i nasion. Suszyć po prostu będę dłużej i już.

Pierwsza partię nasion już dziś oczyściłam. Oczywiście ślazówka poszła na pierwszy rzut. Zachwycałam się misternością każdego koszyczka, który przypominał ślimaczka, kalafior, guzik. Pod podwójna firanką płatków schowany twardy guziczek kryjący pod sobą szereg małych ziarenek.
 Podobnie cudnie wyglądają beczułki z nasionkami lnu. Pękate z drobnymi rysami, jakby grzechotki dla niemowlaków.

 A kosmos? Najeżone kulki rozdziobywane przez ptaszki. Codziennie niemal obserwuję jak sikorki i mazurki, a czasem i kopciuszki bujają się na wiotkich przecież bardzo łodyżkach kosmosu i wydziobują nasionka. Chociażby dla tego widoku warto mieć kosmos w ogrodzie.

Zbieram nasion dużo z myślą o bombach nasiennych, przypadkowych wysianiach w mieście... zbieram się do tego od dłuższego czasu. Może wreszcie się zawezmę:) Kto zatem ma co i jak, niech zbiera, zbiera, zbiera:) 


Zajrzyj również tutaj:

Naturalny ogród dla wszystkich

Ogrody naturalne to miejsca przyjazne nam ludziom. A jeśli są rzeczywiście przyjazne nam, to i innym stworzeniom. Niestety trudno za przyja...